wtorek, 22 października 2013

Kilka dni w raju, czyli podróż na Kretę

Jestem zwolennikiem podróży w miejsca, gdzie poznaje się ludzi. Lubię miejską dżunglę. Lubię zapuszczone bary, w których każdy nowy przybysz wywołuje niezdrową falę zainteresowania. Uwielbiam spotykać nowych ludzi, w najbardziej przypadkowych miejscach. Podczas naszego pobytu na Krecie nie doświadczyliśmy niczego z powyższych, a mimo to traktuję ten wyjazd jako jeden z ciekawszych. 
Historia miejsca jest również interesująca – nieduża wysepka na śordku Morza Śródziemnego, która przechodziła z rąk do rąk, byli tam Turcy, Egipcjanie, Włosi (o ile można tak nazywać kupców z ówczesnej Republiki Weneckiej), a w końcu na powrót Grecy. Wysepka stała się przez to mieszaniną kultur, a jednak zachowała swój greci charakter. Ale nie chcę pisac o jej historii.

Przylecieliśmy do Chani. Tani lot z jednej z linii, która je oferuje. Odczytałem jakiś czas temu dosyć negatywny komentarz pod adresem tanich podóróży – jeśli ktoś zamierza płacić 3000 złotych za wakacje w dokładnie takich samych warunkach, jak nasze, nie widzę problemu. Prawda jest jednak taka, że samodzielna organizacja podróży jest nie tylko bardziej świadomą formą przemieszczania się poświecie, tańszą ale i dużo bardziej interesującą. Siedzenie w hotelowym pokoju to całkowite zaprzeczenie idei podróżowania. Zwiedzanie świata ma być wyjściem poza strefę komfortu i robieniem czegoś, czego nie robi sie na codzień. Śmiać mi się chce, że ktoś zwiedził np. Egipt, siedząc w hotelu, otoczonym drutem kolczastym i kordonem wojska, wybierając się na dwie wycieczki – jazda na wielbłądzie plus piramida Cheopsa. Jeśli jesteś stupreocentowo pewnym, co się wydarzy podczas podróży, znaczy to że nie podróżujesz. A pewnym jest to, że nie przytrafi ci się nic ciekawego. 


Pierwszy dzień postanowiliśmy spędzić pod chmurką. Taka tradycja. Mieliśmy spać na plaży, nie udało się. I dobrze. Jeśli ktoś z was spał kiedykolwiek na plaży, wie jak jest zimno nad ranem. W drodze na plażę udało nam się jednak znaleźć niewielką prawosławną kapliczkę, pod którą rozbiliśmy obozowisko. Kiedy tam dotarliśmy było całkowicie ciemno, schodziliśmy więc z ostrego zbocza, niewiele już widząc. Nie jesteśmy przesądni, ale obecność sakralnego budynku odebraliśmy, jako dobry znak. Nad ranem zaskoczył nas przepiękny widok. Staliśmy na skarpie góry. Z jednej strony widzieliśmy morze, za którym wyłaniały się szczyty klifów, a z drugiej strony, bardziej wgłąb wyspy, piętrzyły się ośnieżone jeszcze szczyty innego pasma gór. Widok niezapomniany.

Dotarliśmy do naszego hotelu, zlokalizowanego na zachodniej części wyspy, jakieś 40 km od Chani. I tutaj czas na uwagę. Wyspa nie jest taka mała, jak wygląda to na mapach. Mieliśmy do wyboru objeżdżać całą w pośpiechu albo spokojnie zobaczyć jej część. Stąd – nie byliśmy w Heraklionie, nad czym bardzo ubolewam. Jestem jednak pewien, że wrócimy tam jeszcze, choćby po to, żeby pochodzić po górach.

Nasz hotel był mały, przytulny, tani i położony kilometr od plaży. Chętnie podam namiary zainteresowanym.

Trudno też opisać mi co właściwie tam robiliśmy. Myślę, że nie ma to sensu, chętnie za to opiszę miejsca, które zobaczyliśmy i do których warto się wybrać. Kreta to nie miejsce na poszukiwanie ostrych wrażeń. To miejsce wyciszenia i spokoju. Tak właśnie je potraktowaliśmy.

Chania to małe Weneckie miasteczko. Około 50 tysięcy mieszkańców. Piekne budynki, wspaniale odrestaurowane. Weneckie, bo większość budynków i zabytków powstała tam właśnie w czasie, kiedy wyspę zajmowała Republika Wenecji. Bardzo piekne wybrzeże portowe i przeurocze stare miasto sprawiają to jej charakterystyczne obiekty.
Góry Białe (Lefka Ori) wraz z wąwozem Samaria. Niestety nam nie udało się do niego dotrzeć, z uwagi na warunki pogodowe. Góry jednak zjeździliśmy. Podejrzewam, że swoją nazwę wzięły właśnie od leżącego tam jeszcze w kwietniu śniegu. Masyw jest przepiękny i jestem przekonany, że wrócę tam tylko po to, żeby go obejść. Niemniej jednak sama podróż samochodowa dostarcza trochę emocji. Po górach poruszaliśmy się wynajętym autem, po wąskich serpentynach. Robilismy postoje w wioseczkach (a może raczej w skupiskach domów), w których stoją piękne prawosławne cerkwie, pomarańczowe i oliwkowe gaje, a także w jednej tradycyjnej restauracji.

Jeśli mowa o restauracjach – kuchnia śródziemnomorska nie ma sobie równych. Grecy jedzą co prawda gorzej od Włochów, ale i tak warto jeść tam tradycyjne potrawy, zamiast którejś z fastfoodowych sieci – nie zaobserwowaliśmy zresztą na Krecie żadnej. Drugim powodem, dla którego warto wybrać grecką knajpę są niezwykle przyjaźnie nastawieni ludzie. W każdym miejscu, w którym byliśmy dostawaliśmy do posiłku butelkę Ouzo i po kawałku ciasta. Stali bywalcy wznosili z nami, z uśmiechem na ustach toast. Podejrzewam, że w tym czasie nie było zbyt wielu turystów, bo wszyscy siedzieli w miarę prosto. Na uwagę zasługuje jednak fakt niezwykłej gościnności Kreteńczyków. Są mili, uśmiechnięci i pełni radości życia. Czuć w ich zachowaniu charakterytyczny, południowy luz. Czuliśmy się jak długo oczekiwani goście, nie jak natrętni turyści.

Najpiękniejszym miejscem na Krecie jest Laguna Balos. Prawie tam nie poszliśmy. Szybko udało nam się przejąć południowy, leniwy styl życia. Żeby dostać się na Balos trzeba zrobić trochę kilometrów, a koniec trasy to siedem kilometrów żwirowej drogi. Rzuciliśmy okiem z klifu i stwierdziliśmy, że wracamy. Dopiero po naciskach Ciebucha, zdecydowaliśmy się przejść jeszcze z dwa kilometry. Warto dodać, że pogoda wcale nie należała do najwspanialszych, było stosunkowo chłodno i wiał zimny wiatro od morza. Kiedy dotarliśmy do schodów prowadzących na plażę, zrozumieliśmy, dlaczego warto było tam iść. Widok był cudowny – biały, drobny piasek, krystalicznie czysta woda, miejsce osłonięte górami, więc wiatr nie wiał tam z taką siłą, a słońce odbijało się od lazurowo (dla mnie – daltonisty był to niebieski) błękitnej wody. Wspaniały widok. Właściwie dla tych kilku godzin na Balos, warto było pojechać na wyspę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz