Jestem zwolennikiem podróży w
miejsca, gdzie poznaje się ludzi. Lubię miejską dżunglę. Lubię
zapuszczone bary, w których każdy nowy przybysz wywołuje niezdrową
falę zainteresowania. Uwielbiam spotykać nowych ludzi, w
najbardziej przypadkowych miejscach. Podczas naszego pobytu na Krecie
nie doświadczyliśmy niczego z powyższych, a mimo to traktuję ten
wyjazd jako jeden z ciekawszych.
Historia miejsca jest również
interesująca – nieduża wysepka na śordku Morza Śródziemnego,
która przechodziła z rąk do rąk, byli tam Turcy, Egipcjanie,
Włosi (o ile można tak nazywać kupców z ówczesnej Republiki
Weneckiej), a w końcu na powrót Grecy. Wysepka stała się przez to
mieszaniną kultur, a jednak zachowała swój greci charakter. Ale
nie chcę pisac o jej historii.
Przylecieliśmy do Chani. Tani lot z
jednej z linii, która je oferuje. Odczytałem jakiś czas temu dosyć
negatywny komentarz pod adresem tanich podóróży – jeśli ktoś
zamierza płacić 3000 złotych za wakacje w dokładnie takich samych
warunkach, jak nasze, nie widzę problemu. Prawda jest jednak taka,
że samodzielna organizacja podróży jest nie tylko bardziej
świadomą formą przemieszczania się poświecie, tańszą ale i
dużo bardziej interesującą. Siedzenie w hotelowym pokoju to
całkowite zaprzeczenie idei podróżowania. Zwiedzanie świata ma
być wyjściem poza strefę komfortu i robieniem czegoś, czego nie
robi sie na codzień. Śmiać mi się chce, że ktoś zwiedził np.
Egipt, siedząc w hotelu, otoczonym drutem kolczastym i kordonem
wojska, wybierając się na dwie wycieczki – jazda na wielbłądzie
plus piramida Cheopsa. Jeśli jesteś stupreocentowo pewnym, co się
wydarzy podczas podróży, znaczy to że nie podróżujesz. A pewnym
jest to, że nie przytrafi ci się nic ciekawego.
Pierwszy dzień postanowiliśmy spędzić
pod chmurką. Taka tradycja.
Mieliśmy spać na plaży, nie udało się. I dobrze. Jeśli ktoś z
was spał kiedykolwiek na plaży, wie jak jest zimno nad ranem. W
drodze na plażę udało nam się jednak znaleźć niewielką
prawosławną kapliczkę, pod którą rozbiliśmy obozowisko. Kiedy
tam dotarliśmy było całkowicie ciemno, schodziliśmy więc z
ostrego zbocza, niewiele już widząc. Nie jesteśmy przesądni, ale
obecność sakralnego budynku odebraliśmy, jako dobry znak. Nad
ranem zaskoczył nas przepiękny widok. Staliśmy na skarpie góry. Z
jednej strony widzieliśmy morze, za którym wyłaniały się szczyty
klifów, a z drugiej strony, bardziej wgłąb wyspy, piętrzyły się
ośnieżone jeszcze szczyty innego pasma gór. Widok niezapomniany.
Dotarliśmy
do naszego hotelu, zlokalizowanego na zachodniej części wyspy,
jakieś 40 km od Chani. I tutaj czas na uwagę. Wyspa nie jest taka
mała, jak wygląda to na mapach. Mieliśmy do wyboru objeżdżać
całą w pośpiechu albo spokojnie zobaczyć jej część. Stąd –
nie byliśmy w Heraklionie, nad czym bardzo ubolewam. Jestem jednak
pewien, że wrócimy tam jeszcze, choćby po to, żeby pochodzić po
górach.
Nasz
hotel był mały, przytulny, tani i położony kilometr od plaży.
Chętnie podam namiary zainteresowanym.
Trudno
też opisać mi co właściwie tam robiliśmy. Myślę, że nie ma to
sensu, chętnie za to opiszę miejsca, które zobaczyliśmy i do
których warto się wybrać. Kreta to nie miejsce na poszukiwanie
ostrych wrażeń. To miejsce wyciszenia i spokoju. Tak właśnie je
potraktowaliśmy.
Chania
to małe Weneckie miasteczko. Około 50 tysięcy mieszkańców.
Piekne budynki, wspaniale odrestaurowane. Weneckie, bo większość
budynków i zabytków powstała tam właśnie w czasie, kiedy wyspę
zajmowała Republika Wenecji. Bardzo piekne wybrzeże portowe i
przeurocze stare miasto sprawiają to jej charakterystyczne obiekty.
Góry
Białe (Lefka Ori) wraz z wąwozem Samaria. Niestety nam nie udało
się do niego dotrzeć, z uwagi na warunki pogodowe. Góry jednak
zjeździliśmy. Podejrzewam, że swoją nazwę wzięły właśnie od
leżącego tam jeszcze w kwietniu śniegu. Masyw jest przepiękny i
jestem przekonany, że wrócę tam tylko po to, żeby go obejść.
Niemniej jednak sama podróż samochodowa dostarcza trochę emocji.
Po górach poruszaliśmy się wynajętym autem, po wąskich
serpentynach. Robilismy postoje w wioseczkach (a może raczej w
skupiskach domów), w których stoją piękne prawosławne cerkwie,
pomarańczowe i oliwkowe gaje, a także w jednej tradycyjnej
restauracji.
Jeśli
mowa o restauracjach – kuchnia śródziemnomorska nie ma sobie
równych. Grecy jedzą co prawda gorzej od Włochów, ale i tak warto
jeść tam tradycyjne potrawy, zamiast którejś z fastfoodowych
sieci – nie zaobserwowaliśmy zresztą na Krecie żadnej. Drugim
powodem, dla którego warto wybrać grecką knajpę są niezwykle
przyjaźnie nastawieni ludzie. W każdym miejscu, w którym byliśmy
dostawaliśmy do posiłku butelkę Ouzo i po kawałku ciasta. Stali
bywalcy wznosili z nami, z uśmiechem na ustach toast. Podejrzewam,
że w tym czasie nie było zbyt wielu turystów, bo wszyscy siedzieli
w miarę prosto. Na uwagę zasługuje jednak fakt niezwykłej
gościnności Kreteńczyków. Są mili, uśmiechnięci i pełni
radości życia. Czuć w ich zachowaniu charakterytyczny, południowy
luz. Czuliśmy się jak długo oczekiwani goście, nie jak natrętni
turyści.
Najpiękniejszym
miejscem na Krecie jest Laguna Balos. Prawie tam nie poszliśmy.
Szybko udało nam się przejąć południowy, leniwy styl życia.
Żeby dostać się na Balos trzeba zrobić trochę kilometrów, a
koniec trasy to siedem kilometrów żwirowej drogi. Rzuciliśmy okiem
z klifu i stwierdziliśmy, że wracamy. Dopiero po naciskach
Ciebucha, zdecydowaliśmy się przejść jeszcze z dwa kilometry.
Warto dodać, że pogoda wcale nie należała do najwspanialszych,
było stosunkowo chłodno i wiał zimny wiatro od morza. Kiedy
dotarliśmy do schodów prowadzących na plażę, zrozumieliśmy,
dlaczego warto było tam iść. Widok był cudowny – biały, drobny
piasek, krystalicznie czysta woda, miejsce osłonięte górami, więc
wiatr nie wiał tam z taką siłą, a słońce odbijało się od
lazurowo (dla mnie – daltonisty był to niebieski) błękitnej
wody. Wspaniały widok. Właściwie dla tych kilku godzin na Balos,
warto było pojechać na wyspę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz