Wypad sprzed dwóch albo trzech lat.
Właściwie pierwszy, który zorganizowaliśmy korzystając z
tanich Ryanairowych lotów. Całkowity koszt wyprawy: jakieś 300
plnów i dwie nieprzespane noce.
Lecieliśmy w pięciu. Dając się
uwieść niesamowicie rozdmuchanemu marketingowi byłej stolicy
kulturalnej świata, spodziewałem się więcej. Paryż nie jest
najpiękniejszym z miast Europy. Niemniej jednak robi wrażeniei jest
tam kilka miejsc, które każdy powinien zobaczyć. Nie udało mi się
zobaczyć wszystkich.
Dzień pierwszy
Wylecieliśmy wieczorem z Krakowa, był
środek Marca, ale po wylądowaniu w Beauvais odczuliśmy różnicę
temepratur. Jak się później okazało nieznaczną. Od początku
planowaliśmy, że wypad będzie raczej niskobudżetowy, dlatego nie
planowaliśmy żadnych noclegów. Plan był taki, że wytrzymamy. Nie
planowaliśmy również specjalnie przejazdów, więc zaraz po
lądowaniu rozdzieliliśmy się na dwie grupy i staraliśmy się
złapać stopa. Punkt zbiorczy ustaliliśmy pod wieżą Eiffla, która
jak się okazało nie nazywa się Ajful Tałer, ale Tur Efel.
Nieznajomość francuskiego kosztowała nas dosyć długi spacer. Nie
ma to jednak znaczenia, bo i tak go planowaliśmy. Z podwózką
poszczęściło się nam dosyć szybko i na obrzeża miasta, z
lotniska pojechaliśmy w bardzo komfortowych warunkach, w dodatku
facet, który nas odwoził okazał się polonofilem, który właśnie
powrócił z wizyty u swoich teściów w Krakowie – wraz z żoną,
Polką, mieszkali we Francji. Przemiły gość. Wyrzucił nas gdzieś
na skraju metropolii. Przyjechaliśmy z tamtąd pociągiem do Paris
Nord. I tutaj zaczęły się schody.
Na prowizorycznej mapce, którą
przygotowaliśmy mieliśmy zaznaczoną północno – zachodnią
część miasta. Była jak obszar poza lwią ziemią, poza
jurysdykcją Mustafy. Marine – znajoma dziewczyna z Paryżą pisała
nam: Do not go there. Jest to teren powszechnie uważany za
niebezpieczny zakątek miasta – z największym odsetkiem porwań,
rozbojów, morderstw i kradzieży. Piszę te słowa, więc nic
wielkiego się nam nie stało. Poza 20 Euro, które od nas wyłudzono.
Mogło być gorzej. Sami byliśmy sobie jednak winni. Zrozumiałem
natomiast, jak czują się czarnoskórzy przybysze odwiedzający
Katowickie Szopienice – czuliśmy się mniej więcej podobnie.
Byliśmy trzema białymi punktami w morzu kolorowych twarzy. Szybko
zorientowaliśmy się gdzie jesteśmy, a właściwie, że nie powinno
nas tam być i ruszyliśmy dalej. Kolejny wniosek – nie warto ufać
do końca przewodnikom, którzy napatoczą się po drodze,
szczególnie jeśli sami wychodzą z inicjatywą – ta wskazówka
przydaje się w każdym z miejsc, które odwiedziłem. Jeśli ktoś
jest zbyt pomocny – czegoś chce, najprawdopodobniej pieniędzy.
Trasa z pierwszego dnia to: Montmartre,
Moulin Rouge, Łuk Tryumfalny i ostatecznie Wieża Eiffel'a. Google
tę trasę szacuje na 1 godzinę 40 minut, jakieś 8 km. Bez
błądzenia. Biorąc pod uwagę zawarte w tym czasie znajomości
(pakistańsko, afrykańskie), piwo wypite nad Sekwaną, błądzenie
po czarnej dzielnicy i ostatecznie po jakichś przemysłowych
terenach miasta, całkowity czas naszej tułaczki możemy zawrzeć w
jakichś 8 godzinach. Zatrzymał nas zaraz na początku widok z
Montmartre i pod metalowym konstuktem, który jak mówił Ciebuch
jest niesamowicie wymyślną inżynierską konstrukcją, byliśmy
około 4, 5 w nocy. Zmęczeni, zziębnnięci i półśpiący
postanowiliśmy zaczekać do świtu. Nie wytrzymaliśmy i
pousypialiśmy na jakichś ławkach.
Dzień drugi
Świt zaskoczył nas całkie przyjemnym widokiem. Wieża Eiffel'a otoczona jest parkiem. Spotkaliśmy się z Młodym w punkcie zbiorczym. Okazało się, że oni wybrali podobną opcję noclegu, nie zawiązali jednak podobnych jak my znajomości. Udało im się jednak zaliczyć ucieczkę przed opieką społeczną, która jak się okazuje w turytycznym centrum miasta funkcjonuje całkiem sprawnie – Viva la France. Nie na tyle sprawnie, żeby ich złapać – chłopaki od paru lat trenują le Parkour, stąd ich wizyta w Paryżu, stolicy tego opartego na uciekaniu sportu.
Po szybkim śniadaniu w Parku pod
niesamowicie wymyślną inżynierską konstrukcją, zwiedzeniu Champs
Elysee zeszliśmy do metra, które nie różni się niczym w zasadzie
od metra, którego używaliśmy w innych europejskich miastach. Od
warszawskiego różni się natomiast tym, że jest nieco więcej niż
jedna linia. Wizyta w Luwrze jest właściwie obowiązkiem dla
nowoprzybyłych do Paryża. Więc i my tam kuknęliśmy. Jest
olbrzymi. Jest chyba zresztą największym muzeum w Europie –
proszę mnie jednak przy tym nie cytować. Jest z pewnością
największym, w którym byłem. W środku: Art and stuff. Cała
w zasadzie historia europejskiej sztuki jest w nim zawarta. Nie ma
sensu opisywać – trzeba zobaczyć. Osławiona Mona Lisa okupowana
jest przez rzesze azjatyckich turytów – można więc pożegnać
się z obcowaniem ze sztuką w kameralnej atmosferze – trzeba
przygotować się na bieg, trochę jak w Marzycielach – z tą
różnicą, że w 7 minut nicczego sensownego nie uda się zobaczyć.
Ja uwielbiam posąg Nike z Samotraki - jest. Byłem, widziałem,
Dachowiec - polecam. Wszystkie zresztą wielkie muzea nastawione są
na przemysłowe ilości zwiedzających. Wyszliśmy z Luwru oniemiali
od nadmiaru dzieł sztuki, oniemięliśmy tak bardzo, że obiad w
karłowatym labiryncie naokoło zakończył się popołudniową
drzemką. Powstaliśmy i uderzyliśmy oglądać siedliszcze
dzwonnika. Katedra jest bardziej majestatyczna z zewnątrz, w środku
podzielona była na osobne nawy, które pomniejszały ją wizualnie. I
tak piękna – wróciliśmy tam później. Młodzi postanowili
resztę dnia spędzić z zaprzyjaźnioną grupą parkourową.
My z kolei nie mogliśmy nie odwiedzić
Pere-Lachais. Rzecz jasna: Chopin, Molier, Wilde, Balzac, Edith Piaf.
To fascynujące, jak udało się francuzom zgromadzić tylu znanych
martwych ludzi w jednym miejscu. Mnie najbardziej ucieszyła rytualna
fajka z Jimem Morrisonem. Nikt już nie pali tam jointów, nie
tańczy, nie pije wina, ale jego grób i tak jest chyba jednym z
częściej odwiedzanych. Na cmentarzu Pere – Lachais poznaliśmy
również dwie przesympatyczne włoszki – Adę i Giulię. Dziwne
miejsce na zawieranie nowych znajomości, ale ta okazała się
wyjątkowo trwała i do tej pory ze sobą korespondujemy. Spędziliśmy
wspólnie resztę wieczoru. Odwiedziliśmy kilka knajp, łącznie z
jakimś strip barem – niestety męskim, co gorsza informacja o tym
dopadła nas przypadkiem i znienacka, w rytm popularnej wówczas
piosenki Barbra Streisend.
Wieczór zakończyliśmy nad
Sekwaną i pod Notre Dame. Po pożegnaniu się późno w nocy z
włoszkami, przyszło nam spędzić kilka godzin do porannego pociągu
na lotnisko, włócząc się po uliczkach miasta.
Chciałbym
móc powiedzieć, że końcówka dnia była romantycznym spacerem,
jak te przedstwiane na filmach. Krople deszczu na skroniach, trzech
przyjaciół zagubionych w poszukiwaniu przygody. Nie było tak.
Byliśmy zmęczeni, niewyspani, zziębnięci. Potrzeba snu jest po
drugiej nieprzespanej nocy tak potężna, że Iwan zasnął ze
sztoczeką do zębów w ustach. Rzucaliśmy się sobie do gardeł o
byle pierdołę i właściwie szliśmy w milczeniu, bo drażniło nas
za głośno wydychane przez współtowarzyszy powietrze. Każda próba
konwersacji kończyła się kłótnią. Była to jedna z cięższych
nocy w historii naszych podróży. Najlepsze miejsca do sqautowania
zajęte są przez francuskich bezdomnych. Z tego co wiem Młodzi
mieli więcej szczęścia i wynajęli pokój, płacąc 30 euro za
noc. Była to połowa zakładanego przez nas budżetu na wyprawę,
1/3 którego pochłonęły shoty wódki za 7 euro każdy. Wskazówka,
którą otrzymaliśmy, a nie posłuchaliśmy brzmiała:
getting wasted in a bar can be VERY expensive. It
was indeed. Zawsze należy słuchać wskazówek zaufanych tubylców.
Dzień
trzeci
Spanie
na dworcu w oczekiwaniu na pociąg, spanie w pociągu do Bouvais,
spanie w samolocie.
Co warto zobaczyć, a nam się udało:
Montmartre – zrobił na mnie
olbrzymie wrażenie. Co prawda nie weszliśmy do kościoła, ale
widok w nocy na Paryż, ze wzgórza byłoszałamiający.
Wieża Eiffel'a – bardzo interesując
inżynierska konstrukcja. Chroniona przez uzbrojonych w karabiny
żołnierzy i oblegana przez sprzedających miniaturki wieży arabów.
Luwr – warto zobaczyć to, co
widziało się w podręcznikach do sztuki na żywo.
Pere Lachais – cmentarz, ale bardz
przytulny. Nie można chyba powiedzieć, że było się w Paryżu,
bez wizyty tam.
Notre Dame – znów jest to jeden z
symboli miasta. Wieczorem katedra jest dużo bardziej urokliwa, niż
za dnia.
Lekcje, które wykorzystaliśmy podczas
kolejnych podróży:
- Jeśli ktoś oferuje ci bezinteresowną pomoc prawdopodobnie nie jest bezinteresowna.
- Sen jest ważną częścią ludzkiej egzystencji. Warto spać, najlepiej w zarezerwowanym wcześniej pokoju.
- Należy słuchać tubylców i omijać czarne dzielnice.
- Gdzie się tylko da trzeba jeździć metrem, metro jest czadowe.
Podsumowując: wyjazd był niesamowicie udany, pomimo zmęczenia, niewyspania i innych niedogodności było wspaniale. Z błędów trzeba było wyciągnąć wnioski, a ostatecznie i tak Paryż zainspirował nas do dalszych podróży. Nie to, że nie wyjeżdzaliśmy wcześniej. Po prostu udało nam się uformować dosyć zgraną ekipę. Paryż jest zdecydowanie innym miastem, niż to pokazują filmy i literatura, niemniej jednak jest jednym z bardziej majestatycznych miejsc w Europie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz